środa, 27 lutego 2013

[ 22 cz. 2] - Umarłam?

Jade...
  Podkuliłam pod siebie kolana, patrząc na śpiącego Araba.
  To było okropne. Zaczął już w lektyce się do mnie dobierać, lecz to co nastąpiło potem... Nie da się tego porównać. Nie miałam mu służyć... Tylko zaspokajać jego potrzeby. Tyle byłam warta. Zresztą nie jedynie ja. Posiadał kilka niewolnic. Na ich ciele widniało mnóstwo siniaków, bały się spojrzeć Arabowi w twarz. Cichutko wykonywały jego polecenia, zerkając na mnie ukradkiem - albo ze współczuciem albo z ulgą. Sądziłam, że cieszyły się, iż na chwilę zajmie się mną, a je oszczędzi.  Płoszyły się słysząc jego kroki, chowały po kątach. Bały się go, a on to wykorzystał. Wiedział, że umie je zastraszyć, tak by robiły wszystko co chciał. Nie zamierzałam tu zostać dłużej. 
   Arab, przyzwyczajony do uległości służebnic zostawił mnie wolną. Zresztą od razu zasnął. To było aż za łatwe. Wystarczyło po prostu znaleźć jakieś ubranie i wyjść. Nie rozumiałam dlaczego one tego nie robią. Nie mógłby ich znaleźć, a one odzyskałby wolność. Najwyraźniej jednak są tak długo zastraszane, bite i poniżane, że boją się nawet o tym myśleć. 
   Cicho zeszłam z łóżka, zasłaniając się kołdrą. Uważałam by podłoga pode mną nie zaskrzypiała, bo to by był koniec. A zostało dziewięć dni. 
    Dziewięć dni. 
    Musiało się udać. A kiedy już uratuje Willa, wrócę tu z Victorią i zemszczę się za Drewa. Jego śmierć nie może przejść niezauważana, a ci którzy ją spowodowali, muszą ponieść konsekwencje. Niech cierpią tak jak on, a nawet bardziej. 
    Podeszłam do szafy i delikatnie ją otworzyłam. Cicho zaskrzypiała, a Arab poruszył się niespokojnie. Wstrzymałam oddech, jednak oprócz pojedynczego chrapnięcia, nic się nie stało. 
    Wyjęłam z szafy długą, bawełnianą bluzkę i lniane spodnie "dzwony". Szybko włożyłam na siebie ubranie. Podwinęłam nogawki spodni, by nadawały się na mój wzrost. Bluzkę związałam w łokciach, aby  nie utrudniała mi podróży. Następnie jak najciszej zaczęłam wędrować do drzwi. 
    Wystarczył jeden niefortunny krok. Podłoga głośno zaskrzypiała, budząc Araba. Szybko otrząsnął się ze snu, patrząc na mnie wściekłym wzrokiem, by następnie rzucić się w moją stronę. 
    Zrobiłam unik, wybiegając na hol. Zeskoczyłam przez balustradę na parter, a za mną tak samo Arab. Najwyraźniej nie był w takiej złej formie, jak sądziłam. Zrobiłam salto, kiedy wyciągał dłoń w moją stronę. Wylądowałam na oparciu fotela, który po chwili został przewrócony w kąt. Udało mi się jednak zeskoczyć z niego, przewracając przy tym szafę na Araba. Przeklął pod nosem, unikając zderzenia. 
   Już prawie byłam przy drzwiach, sięgałam do klamki... Kiedy silne szarpnięcie zwaliło mnie z nóg. To Arab trzymał mnie za bluzkę, zamierzając się by zadać cios. Ścięłam go, wyrywając się z uścisku i otwierając drzwi. Niestety, złapał mnie za nogę, ciągnąć ku sobie. Wolną stopą kopnęłam go w twarz, na co Arab zawarczał jak pies, jednakże nie puścił.
   Dobra, pomyślałam ze złością, jak nie tu to w inne miejsce. 
  Chwyciłam się progu, bym nie dostałą się w jego łapy, po czym z całej siły uderzyłam mężczyznę w kroczę. Puścił od razu. W jego oczach pojawiły się łzy, kiedy skulił się, dłonie kładąc na owym słabym punkcie. Uśmiechnęłam się lekko, wstając i wybiegając z pokoju. 
***
  Trzy dni. Zostały jeszcze tylko trzy dni. 
  Droga do wulkanu zajęła mi prawie tydzień, podczas którego żywiłam się... Zabrzmi  okropnie, ale gdyby nie to, nie dożyłabym dotąd. Żywiłam się upolowanymi zwierzętami. I trawą. Szłam wzdłuż rzeki, więc nie było problemu z piciem. Cóż, przynajmniej do czwartego dnia. Potem, by - według zapewnień jakiegoś starca - trafić do Kamerun musiałam od niej odejść i skierować się bardziej na zachód.
  Ale udało się. 
  Zostały trzy dni, a ja stałam właśnie przed Kamerun.
  Miałam szansę zdążyć uratować Willa. Według Neily tutaj właśnie rósł Baras. Ale czy mogę jej wierzyć? Chodzi o to, że kwiatu szukała 4 lata temu... Trochę czasu od tego dnia minęło, nie wiadomo czy ktoś już nie zabrał Barasa. A rośnie co 2 lata na kilka miesięcy. Boże, oby był...
   Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam wspinać się po wulkanie. Szło mi całkiem nieźle, na pewno dużo lepiej niż na Kilimandżaro. Może dlatego, że tu nie było tak stromo?
   Ciągle rozglądałam się w poszukiwaniu kwiatka. Jeśli będzie rósł gdzieś tu to tak by mieć jak najlepszy dostęp do słońca -  przy tym, według opisu.. Drewa... jest na tyle duży, by bez problemu móc go zobaczyć. 
   Drew...Wciąż nie mogłam się pogodzić z jego śmiercią. Był moim przyjacielem, wspierał mnie. Traktowałam go jak starszego brata, którego zawsze pragnęłam mieć. Nie mogłam pogodzić się z jego śmiercią. Wciąż przed oczami widniało mi wspomnienie biczowanego bruneta... I krwi... Wszędzie pełno krwi... 
   Odgoniłam od siebie ten obraz. Skup się Jad, nakazałam sobie, nie możesz pozwolić by poniosły cię emocje. Teraz najważniejszy jest Baras i Will. 
   Chwyciłam się  kolejnego podłoża skalnego, podciągając się na nim i siadając na jego zboczu. Wytarłam z czoła pot, patrząc w dół. Byłam gdzieś w jednej trzeciej... Wulkan jednak był ogromny i nie musiałam wchodzić wyżej. Już teraz siedziałam kilkadziesiąt metrów nad ziemią. 
   Wstałam z ziemi, rozglądając się wokoło. Musiałam jakoś wejść na tamten głaz... A z niego wspięłabym się nieco w górę, zeskakując na ten "balkonik". Z niego miałam świetny widok na skały, na których musiał rosnąć kwiatek... 
   Chwila, co to było? 
   Zrobiłam krok do przodu, mrużąc oczy. Zwisałam nad krawędzią, jeden nieostrożny ruch i spadłabym. W moim przypadku nie musiałam się o to martwić - mimo, że długi nie trenowałam gimnastyki, nie straciłam dawnej wprawy. Jeśli można tak powiedzieć.
   Przesunęłam się o milimetr do przodu, z podłoża posypało się trochę kamyków, świadczących o tym, iż głaz się usuwa. Ale jeśli to naprawdę było to... Może ze zmęczenia miałam już zwidy... Nie chciałam tam schodzić, skała ledwo się trzymała. Pod moim ciężarem urwałaby się razem ze mną. Nie mogłam ryzykować, musiałam być pewna.
   Lekko wychyliłam się do przodu. Skała zatrzeszczała niebezpiecznie. Ale...
   Tak! Znów coś zabłysło! Na fioletowo - niebiesko! To na pewno był on! Drew opowiadał mi, jak wygląda kwiat i jak szybko można go dostrzec w słońcu. Nic innego nie może tak świecić, posiadać takie piękne barwy... O Boże, jest!
    Głaz zachybotał się w tym samym momencie, w którym skoczyłam w stronę kwiatu. Mocno chwyciłam go, jednocześnie łapiąc się za brzeg jakiegoś zielska. Skałą na którym rósł Baras urwała się spadając z głośnym hukiem na ziemię. Krzyknęłam ze szczęścia, próbując oprzeć nogi na ścianie wulkanu. Ścisnęłam Barasa, przyciskając go do piersi.
   Nie, chwila. To było metalowe i zimne. W dodatku posiadało kulisty kształt i bez problemu mieściło się w mojej pięści.
   Spojrzałam na trzymaną rzecz.
  - To jakieś żarty? - powiedziałam do siebie. - Broszka? Skąd tu do cholery broszka?!
   Odrzuciłam od siebie przedmiot z obrzydzeniem. Ten upadł za "balkonik", po czym zabłysnął jeszcze mocniej. Zmrużyłam oczy, gdyż blask oślepił mnie na chwilę. Podciągnęłam się mocniej na roślinie, próbując znaleźć oparcie dla nóg. Niestety. Oprócz tego zielska, nie miałam jak się złapać. Na balkonik zeskoczyć nie mogłam - zbyt nisko. To jak skakanie z piątego piętra. Złamanie nogi, ręki czy kręgosłupa gwarantowane. Tylko, że to było chyba jedyne wyjście.
   Spojrzałam jeszcze raz na balkonik i wręcz zachłysnęłam się powietrzem. W miejscu gdzie wcześniej leżała broszka, teraz rósł przepiękny kwiat... Baras. Świecący tak samo jak ta broszka...
   To zmienia kształt w ludzkich dłoniach, uświadomiłam sobie. Boże, trzymałam w dłoniach Barasa i go wyrzuciłam...
   Musiałam go zdobyć. I przy okazji przeżyć. Och, jaka ja jestem niemądra... Ale kto by tak nie postąpił? Drew nic mi nie wspominał o tej właściwości tego kwiatu... Miałam prawo nie wiedzieć... Tylko, że przez to mogę go już nie odzyskać!
   Jest jedyna droga. I by go zdobyć i by stąd uciec. Nie mogę tak wisieć w nieskończoność, zwłaszcza, ze to zielsko zaczyna się powoli odrywać od wulkanu. Nie utrzyma mnie długo. Nie mam nawet wyboru.
   Wzięłam głęboki oddech, po czum puściłam się rośliny, robiąc salto w powietrzu. Wylądowałam tuż obok kwiatu, tracą równowagę. Kostka, która przy próbie odniosła dość duże obrażenia, teraz wygięła się, sprawiając mi niesamowity ból. Przyćmiło to jednak szczęście. Wyrwałam Baras, który w moich dłoniach zmienił się w broszkę. Przycisnęłam ją mocno do piersi. Uśmiechnęłam się, a po chwili zaśmiałam z radości.
   Nagle ziemia zadygotała, tak bardzo, że spadłam z balkoniku na skałę poniżej. Kostka zabolała mocniej. Syknęłam z bólu, a ziemia zadygotała jeszcze mocniej. Krzyknęłam, łapiąc się skały. Znów zwisałam kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Kamień, który służył mi za oparcie, zaczął się powoli obrywać. Nagle z wulkanu buchnął dym. Zaczęłam się krztusić, dym zasłonił mi całkowicie widok. Wrzasnęłam, kiedy głaz oderwał się od ściany. Upadłam na znacznie mniejszy "brzeg". Przyległam do wulkanu, kaszląc. Ziemia zaczęła mocniej drzeć, musiałam przytrzymać się ziemi, bym nie spadła niżej.
   Spojrzałam w  górę i zamarłam. Z góry, z wulkanu zaczęła wydobywać się lawa. Krzyknęłam przerażona, próbując wstać. Kostka jednak mi to uniemożliwiała, nie potrafiłam na niej normalnie stanąć. Tymczasem lawa coraz bardziej i coraz szybciej zbliżała się ku mnie.
    Wulkan jeszcze mocniej zadrżał. Delikatnie wychyliłam się patrząc czy mam gdzie skoczyć.
    Drzewo. Tuż pod górą stało niewielkie drzewo. Mogłam skoczyć na niego, łapiąc się gałęzi. Choć to niebezpieczne - znajduje się jakieś sześćdziesiąt metrów nad ziemią.
    Kiedy wulkan zadygotał tak mocno, że zwalił mnie z głazu ( złapałam się brzegu), a lawa dochodziła do mnie, podjęłam decyzję. Zresztą nie posiadałam wyboru. Jeśli chciałam przeżyć, musiałam zaryzykować. Odepchnęłam się zdrową nogą od kamienie, puszczając go. Wzięłabym głęboki wdech, lecz praktycznie nie było powietrza - tylko dym.
   Przycisnęłam do siebie Baras, jedną dłonią łapiąc gałąź drzewa. Zadrżałam, ręka mocno mnie zabolała,a  ból przeniósł się na resztę ciała. Zacisnęłam zęby, starając się nie puścić drzewa. Dłoń miałam mokrą z potu, przy tym wstrząs boleśnie mnie "uszkodził", jeśli mogę tak powiedzieć. Odwróciłam się i z przerażeniem zauważyłam, że lawa znajduje się niedaleko mnie.
   Bałam się puścić - ze zwichniętą kostką, daleko bym nie uciekła. A przecież nie mogłam sobie tak wisieć z nadzieją, że lawa cudownie się rozstąpi, omijając drzewo.
   Przełknęłam ślinę, oddychając płytko. Czyżby to był właśnie mój koniec? Nie uratuje ani siebie ani Willa? Nie mam szans uciec, pozostaje śmierć. Bez kwiatu i szatyn umrze. Mogłabym zrobić salto i wylądować kilka metrów dalej... Ale to przecież na nic. Nie ucieknę.
   Nagle drzewo zachybotało się, po czym zaczęło upadać. Podwinęłam po siebie nogi, choć wiedziałam, że to nic nie da. na ciele czułam już gorący, bardzo gorący żar. Zamknęłam oczy, niemal czując jak dotyka mnie lawa. Połowa drzewa wylądowała już w  magmie. Skuliłam się, po czym delikatnie zaczęłam puszczać gałąź.
  - Kocham cię Will... - szepnęłam jeszcze, a następnie oderwałam dłoń od drzewa.
  ***
   Dlaczego to jest takie zimne?, pomyślałam chwilę później, przyciskając do piersi Baras. I dlaczego tak twarde? A może już nie żyje i jestem w Niebie? Albo w Piekle? Choć, czy tam nie było by gorąco? 
   Och, chwila, może ja śnię? Czy Will nie jest chory? A może zasnęłam w czasie podróży? Ale przecież jestem w Afryce... Skąd tu coś zimnego i twardego?
  Po prostu otwórz oczy, usłyszałam w swojej głowie. I to nie był mój głos. Przypominał raczej... 
  - Victoria! - wykrzyknęłam zdziwiona, siadając na... podłodze. W sali. W szpitalu. Tuż przy łóżku Willa.. I Elli. Ja żyję! Chyba... - Umarłam? - zapytałam niepewnie, spoglądając na niż z ukosa. 
  - Nie ty... - usłyszałam za sobą Setha. 
_______________________
Boddie:  Rozdział długi i złożony praktycznie z samym opisów. Nawet nie praktycznie... Mam nadzieję, że nie pogubiliście się w akcji :D Ciągle ćwiczę nad opisami xd Bardzo chaotycznie...? :> 

1 komentarz: