środa, 16 stycznia 2013

[ 14 cz.2] - Nie jestem smaczna.

Jade...
  Drew spojrzał na mnie z wściekłością, jednocześnie pomagając stanąć na nogi. Dalej źle odbierałam teleportacje i prędzej czy później musiałam odczuć jej skutki. Raz wymiotowałam kilka godzin. Teraz kręciło mi się w głowie i bolał brzuch, jak podczas bardzo bolesnej miesiączki.
  Mimo to uśmiechałam się, a wręcz śmiałam. Niewiarygodne, że naprawdę mi się udało! Szansę, że wbiegnę do pokoju w odpowiednim czasie wydawały się nikłe. Zupełnie zapomniałam, że podczas teleportacji wytwarza się światło. 
  Niesamowite... Jednak tu jestem! W dodatku z Drewem! A więc to jego wybrała Victoria. Choć w sumie można było się domyślić - umie świetnie walczyć i na pewno poradzi sobie w każdych warunkach. Mogłam na to wpaść. 
  Wyprostowałam się już nie korzystając z pomocy Drewa i rozejrzałam się. W odległości jednego, może dwóch kilometrów wznosiła się góra Kilimandżaro. Największa w Afryce. Na jej szczycie leżał śnieg. Śnieg! Tutaj. Niesamowite. Przynajmniej na pewno nie będziemy musieli wspinać się na najwyższy punkt góry. Baras nie będzie rósł w lodowatych miejscach.
  - Co ty tu robisz? - usłyszałam ostry głos Drewa. 
  Wzruszyłam ramionami, odwracając się do niego. 
  - Ratuje mojego chłopaka przed śmiercią - odparłam, pogodnym głosem. 
  - Chcesz dla niego umrzeć?! - warknął mężczyzna. 
  Spojrzałam na niego chłodno. 
  - Dlaczego od razu zakładasz, że umrę? 
  Drew podniósł do góry brwi. 
  - Bo to nie jest bezpieczne! Najprawdopodobniej w Australii lub tu, ale może też zupełnie gdzie indziej! Teraz nie będzie tak, że podejdziesz do kogoś i powiesz " Od Victorii X". Żywność albo upolujesz albo zdobędziesz pieniądze na nią. A ja nie zamierzam cię utrzymywać - powiedział ze złością.
  Jeszcze nigdy nie widziałam go takiego zdenerwowanego. Kipiał gniewem. Rozumiem, że mógł się o mnie martwić, ale bez przesady. Już tu jestem. Nie zmieni tego. Choćby wrzeszczał na mnie te dwa tygodnie - odnajdę z nim te kwiat. Razem albo nikt. 
  Wzruszyłam ramionami. 
  - Świetnie - odparłam, jak najbardziej obojętnym tonem. 
  - Świetnie - wysyczał Drew, ruszając. 
  - Świetnie! - rzuciłam jeszcze za nim. 
***
   Pod koniec dnia staliśmy już pod górą. Nie wiem, która była godzina - strzelam, że siódma. Słońce powoli chowało się za horyzontem, a mi - co dziwne - zaczynało być chłodno. W jakiejś książce czytałam, że dni w Afryce są gorące, a noc nieraz chłodne. Jednak temperatura nie spada poniżej 5, więc nie mogło być tak źle.
  Szłam w odległości kilkudziesięciu metrów od Drewa. Ciągle gniewał się, że wkręciłam się do misji. Nie mógł zrozumieć, że kierowała mną miłość. I że jestem uparta i musi być zawsze jak chcę. Niby to wada, ale jak dla mnie wielka zaleta. Prawie w ogóle nie rozmawialiśmy, jeśli nie liczyć ciągłe "świetnie". Nie wiedziałam czy do końca podróży minie mu to. 
  Doszłam do Drewa, który zatrzymał się pod górą. 
  - Tu spędzimy noc - zarządził, patrząc na górę. 
  - Świetnie - mruknęłam, siadając i opierając się o skałę. 
  Mężczyzna spojrzał na mnie ze złością, lecz po chwili przysiadł obok mnie. 
   - Świetnie - odpowiedział. 
***
  Nie mogłam spać. Wszędzie słyszałam zwierzęta. Ich głosy, rozmowy... To było denerwujące. Możecie sobie tylko wyobrażać ile ich tam siedziało. Więcej niż w dzień, choć to pewnie oczywiste - większość poluje nocą. Nie dawały mi zasnąć i kiedy Drew smacznie chrapał, ja męczyłam się, starając ignorować uwagi gadów, ssaków i tym podobnych. Dosłownie jak w ulu. Ani na sekundę nie zapadała cisza. Nie wiem jak miałam wytrzymać resztę dni. 
  Przewróciłam się na drugi bok, zaciskając powieki. Nuciłam sobie w głowie kołysankę, którą śpiewała mi mama jak byłam mała. Nawet to nie pomagało. 
  Patrzcie, jakie smakowite kąski...- Usłyszałam. 
  Tym razem nie zignorowałam tego jak wcześniejsze. Zamarłam w bezruchu, nasłuchując. 
  Dziś będzie uczta...Takimi można pożywiać się tydzień...
  Zagryzłam wargę ze strachu. Boże, tylko nie to! Wszystko, tylko nie to...  Błagam...
  To nie były węże, szczury i inne ssaki czy gady, jak na początku. O nie, to coś znacznie gorszego... I to coś miało na nas apetyt. Bałam się poruszyć, oddychać, cokolwiek. Wiedziałam, że jest blisko, obserwuje nas z odległości paru metrów. Gotowa do skoku, wybiera tylko odpowiedni moment... Czymś musi jakoś pożywić małe lwiątka, a przy tym nauczyć polować. Oj tak, małe czaiły się za nią, pilnie ucząc się od matki - lwicy. 
   To ludzie, moje małe. Mają sierść jedynie na głowie i potrafią być bardzo niebezpieczni. Czasem atakują czymś co robi duży huk. Ale kiedy śpią... 
  Lwica postąpiła krok. 
  Wzięłam głęboki oddech. Należy zbudzić Drewa. Musi wiedzieć jak umiera. Choć w sumie lepiej, by od razu go zjadła. Nie będzie czuł bólu. 
  Co ja gadam, żadne z nas nie umrze, skarciłam się. Ale Drewa trzeba obudzić. Znajdzie sposób, odgoni ją. Tylko spokojnie. 
  Otworzyłam delikatnie oczy. Drew leżał niedaleko mnie, na wyciągnięcie ręki. Tyle, że za chwilę mogę nie mieć tej ręki. Dobra. Skoro zmusiłam się do wzięcia udziału w misji, muszę wykazać się odwagą. Nie mogę teraz, w pierwszym dniu, pozwolić by jakieś zwierzę zepsuło nam.. Co ja mówię, zabiło nas.
  Starając się opanować drżenie ręki, uderzyłam Drewa tak, że przetoczył się na drugi bok.
  Mamo, poruszyło się! 
  Drew zaklął, podnosząc się i patrząc na mnie gniewnie.
  Jego wypowiedź przerwał ryk lwicy.  Mężczyzna zamarł w przerażeniu, słuchając głosu zwierzęcia. Trzask gałęzi świadczył, że lew podchodzi do nas. Kolejny ryk i gdyby nie mój szybki refleks, właśnie awansowałabym na posadę " żywicielka". 
  Przetoczyłam się za inny kamień, w tym samym momencie, kiedy lew skoczył ku mnie. Uderzyła w głaz, co jeszcze bardziej ją rozwścieczyło. Drew odskoczył w bok, łapiąc się skały i podciągając na niej. Była ona na tyle wysoko, że lwica nie wskoczyłaby tam. Brunet wyciągnął do mnie dłoń, lecz za późno. Kiedy spróbowałam ją złapać, drapieżnik zwalił mnie z nóg, pochylając nad moją szyją. Czułam na sobie jej oddech, pazury wbijały mi się w ciało tak mocno, że zaczęła lać się krewa.
  Lwica zaryczała, a ja usłyszałam jak dobiegają młode. Już za chwilę miałam być ich posiłkiem. Przekąską na parę dni. Nie uratuje ani siebie ani Willa...
  Zwierzę wyszczerzyło kły, pochylając się nade mną...
  - Nie! Błagam, nie! Zostaw mnie! - zaryczałam. - Złaź! 
  Drapieżnik zamarł z pyskiem przy mojej szyi. Poczułam jak łzy lecą mi po policzkach. Znów spróbowałam odepchnąć od siebie lwicę. 
   - Zejdź, zostaw mnie! Nie zabijaj mnie, proszę! - mówiłam dalej, szlochając jednocześnie. 
  Zwierzę przez kilka chwil nie ruszało się, nasłuchując. Może gdzieś, za jakimś innym głazem czaił się inny lew, gotowy stoczyć z nią walkę, komu należy się mięso? Jednak po chwili lwica podniosła pysk, patrząc mi.. Prosto w oczy. Przestałam szlochać i próbować zepchnąć z siebie ogromnego kota. Już nie tyle ze strachu, o ile ze zdziwienia. Bo ona patrzyła na mnie... Z takim zrozumieniem. 
  Czemu? - zapytała.
  Wytrzeszczyłam oczy. Ona... Mnie rozumie? I w dodatku ze mną rozmawia, zamiast po prostu zjeść? To przecież... Właściwie nie, to jest całkiem możliwe. A skoro już mi się udało coś powiedzieć po lwiemu... To może to wykorzystam? 
  - Ponieważ mam misje, którą muszę wypełnić. A po za tym... Nie jestem smaczna - odpowiedziałam. 
  Modliłam się bym to również powiedziała w jej języku. Nie wiedziałam jak to się stało. To, że z ludzkiego przeszłam na zwierzęcy. A wiecie co było najdziwniejsze? By powiedzieć to co powiedziałam w połowie użyłam gestów. Nie wiem skąd je znałam i wiedziałam, jak nimi się posługiwać, ale dobrze mi szło. 
  Ale ja jestem głodna, a ty pięknie pachniesz - usłyszałam. 
  Cóż za komplement, pomyślałam. Mimo, że jeszcze nie było pewne, iż mnie nie zjedzą, ja czułam się o wiele bardziej odprężona niż na początku. Przestałam płakać, a pewność siebie wróciła. A przecież gadałam z lwem, który opowiadał mi jak pięknie pachnie moja krew!
  - Mogę ci załatwić jedzenie. O wiele lepsze. Umiem świetnie polować i chętnie pomogę przeżyć tobie i twoim małym. Nie jestem zła, nie chcę cię skrzywdzić. O ile ty nie skrzywdzisz mnie. - odparłam. 
  Przez chwilę lwica namyślała się. Takie przynajmniej odniosłam wrażenie. Zagryzłam wargę, licząc na pozytywny skutek. Zawsze mogła mi skoczyć do gardła, ot tak. Bo "pięknie pachnę", a ona jest głodna. 
   Odetchnęłam z ulgą, kiedy lwica zeszła ze mnie, pozwalając mi siąść. Mogłam skakać ze szczęścia - żyłam!
  - Dzięki - uśmiechnęłam się do niej, rozcierając pierś. Była bardzo ciężka i przez ten czas trudno mi się oddychało. I wciąż miałam ślad po jej pazurach. 
  Lwica oddała uśmiech ( to dziwne, że o tym wiedziałam ), nawołując dzieci. Małych było cztery - dwie samice i dwóch samców. Ze strachem podeszły do mnie, niepewnie na mnie spoglądając. Chowały się za matką, lecz i tak zauważyłam wystające żebra. Nie jadły długi, bardzo długi  czas. Zrobiło mi się ich żal, chciałam im jak najwięcej pomóż. Okropne było patrzenie na ich małe, wychudzone ciałka. Aż dziwiłam się lwicy, że mnie oszczędziła. 
  Popatrzyłam na Drewa w tym samym czasie, kiedy on wystrzelił. Prosto w samice. Z przerażeniem rzuciłam się na "rodzinkę" zakrywając ją swoim ciałem. Lwica zaryczała groźnie, a ja jęknęłam, kiedy nabój trafił mnie w ramię. Opadłam na matkę. 
  Ostatnie co pamiętam to lwicę zlizującą moją krewa z ramienia.
________________________
Od Boddie:  Podoba mi się :D Mam nadzieję, że Wam też :) jest długi :> Nie wiem czy można powiedzieć, że jest tu akcja... Ale mam nadzieje, że i tak się wam podoba :)

1 komentarz:

  1. uuuu... Fajne :)
    Tak, można powiedzieć, że jest tu akcja.
    Chociaż jej mało, mi wystarcza xD

    OdpowiedzUsuń